Aktualności

Mój Bukówiec Górny widziany w latach przed II wojną światową (wspomnienia z dzieciństwa)

Mój Bukówiec Górny widziany w latach przed II wojną światową (wspomnienia z dzieciństwa)

1.Wstęp

Od wielu lat nosiłem w sobie pomysł, aby spisać to wszystko co przeżyłem jako dziecko w Bukówcu, w domu rodzinnym mego ojca. Dziś, po siedemdziesięciu latach, zachęcony życzliwą prośbą pani mgr Zofii Dragan, przystąpiłem do spisania mych wspomnień z dawno minionych lat. Dziś już niewielu pamięta tamte czasy, większość zmarła bądź jest jak ja w bardzo podeszłym wieku. Jest to zatem ostatni moment by na piśmie utrwalić to co widziałem i zapamiętałem. Pisząc starałem się wszystko podać z obiektywną prawdą, nic nie zmyślać ani upiększać, by ten materiał mógł stanowić jakiś drobny wkład do dziejów kultury materialnej i duchowej tej miejscowości, od setek lat przodującej w Krainie Przemęckiej.

2.Bukówiec w latach przedszkolnych (1930-1934)

2.1 Moje pierwsze spotkanie z Bukówcem

Pierwsze moje spotkanie z Bukówcem nastąpiło w połowie 1930 r. Pamiętam, a miałem wówczas trzy lata, że stoję na krześle trzymając się oparcia i widzę swoje odbicie w lustrze, za mną zaś stoi obcy, nieznany mężczyzna z grzebieniem i nożyczkami w ręce. Tak poznałem pierwszą osobę z Bukówca, mego stryja i ojca chrzestnego, fryzjera Stanisława Malepszaka, który miał wówczas swoją pracownię w rodzinnym domu, obecnie przy ul. Powstańców Wlkp. Nr 163. Z czasem poznałem dalsze osoby mej rodziny, a więc babcię Karolinę, wdowę po mym dziadku Franciszku zmarłym w 1926 r. na zapalenie płuc. Zaziębił się w kościele podczas uroczystości Wielkiego Tygodnia, a że jako długoletni górnik chorował na pylicę, wkrótce zmarł. Ponieważ urodziłem się rok po jego śmierci, nigdy go nie widziałem, a wygląd jego twarzy poznałem dopiero kilkadziesiąt lat później, po znalezieniu jedynego zachowanego zdjęcia z ok. 1904 r. wykonanego przez Tomasza Szulca. Z babcią mieszkały jej dzieci: Marta i Wincenty rodzeństwo bliźniacze oraz Weronika. Marta i Weronika zajmowały się gospodarstwem domowym, a Wincenty wyuczony zawodu cholewkarza, szył buty. Taki był mój pierwszy kontakt z Bukówcem, był to krąg rodzinny, bardzo serdeczny, miły i ciepły. To właśnie te lata z początku lat trzydziestych XX w. ukształtowały mój stosunek do Bukówca. Miałem wtedy 4-5 lat. Ojciec mój Jan, z zawodu kowal, pracował w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Poznaniu w oddziale napraw kotłów parowozowych. Ojciec bardzo kochał swoją rodzinę i wraz z żoną Gertrudą, a moją matką, bardzo często, co najmniej raz w miesiącu, woził nas do Bukówca. Poza tym, każde wakacje szkolne, przez cały okres aż do wojny w 1939 r., spędzałem przez wiele tygodni w tym kręgu rodzinnym, stopniowo poznając realia życia na wsi.

2.2 Podróż do Bukówca.

Każdy wyjazd do Bukówca był przygotowany na co najmniej kilka dni naprzód, a sam wyjazd przypadał w niedzielę. Wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie rano by ok. godz. 7.00  być w Lesznie. Ponieważ pociąg do Wolsztyna wyjeżdżał godzinę później, czas oczekiwania spędzaliśmy w poczekalni, bardzo wysokiej sali gdzie na wschodniej ścianie wisiała gablota podzielona na chyba 12 części, na których za matowymi szybkami z napisami głównych kierunków były umieszczone lampki. Gdy zapaliła się lampka i ukazał się napis „Wolsztyn” wychodziliśmy na peron do naszego pociągu.

Jeśli była ładna pogoda ojciec prowadził mnie aż do leszczyńskiego ratusza. Z tych przechadzek pamiętam dość dobrze układ drogowy przy przejściu przez tory. Otóż dzisiejsza ulica Dworcowa skierowana jest na wiadukt zbudowany w drugiej połowie XX w., natomiast w  latach trzydziestych był tam jakiś park ogrodzony siatką i zarośnięty całkowicie krzakami. Na tle tej zieleni stała tablica reklamowa, której litery były tak dziwnie namalowane, że napis jak gdyby stale kierował się na przechodnia. Przechodząc z ulicy Dworcowej na przejazd kolejowy w kierunku miasta zawsze podziwiałem tę reklamę i zastanawiałem się jak ją zrobiono.

Na schludnym peronie stał pociąg do Wolsztyna oczekujący na znak odjazdu. Od czasu do czasu przechodził restauracyjny sprzedawca niosąc tacę z kubkami zsiadłego mleka. Tak dobrego jak w Lesznie już nigdzie nie jadłem. To mnie zawsze zastanawiało. Gdy pociąg ruszył, moje miejsce było pod oknem. Stąd chłonącymi oczami oglądałem wszystko: domy, ludzi, pola z modrakami i czerwonymi makami, wszystko mi się podobało, ale dopiero gdy zobaczyłem komin i cegielnię w Sądzi, wiedziałem, że Bukówiec jest już blisko. Włoszakowice oferowały wtedy spotkanie z ogromnym wiatrakiem stojącym na wzgórzu tuż przy torach. Jego bliskość i wielkość oraz szum pracujących na wietrze skrzydeł dominowała nad całym dworcem. Pewnego razu przechodząc przez tory przypomniałem sobie, że zostawiłem w pociągu granatową marynarkę. Wróciliśmy na dworzec, dyżurny powiadomił stację w Błotnicy i za parę godzin stryj Wincenty odebrał zgubę we Włoszakowicach. Mój kochany ojciec, człowiek bukówiecki, nie skarcił mnie ani jednym słowem.

Droga do Bukówca wiodła pod górę, a jej bieg był bardziej kręty niż jest dzisiaj, była wybrukowana „kocimi łebkami” i obsadzona z obydwu stron jabłoniami. Ze szczytu góry nagle ukazywała się panorama Bukówca, wsi rozciągającej się wzdłuż głównej ulicy. Widać było doskonale wszystkie wiatraki, a było ich osiem, większość pracowała, mieląc powoli ziarno na mąkę. Tuż przed skrętem w lewo było wyrobisko piasku, a na jego skraju, tuż przy drodze stała piękna, ceglana dość wysoka kapliczka. Myśmy jednak nie skręcali ku wsi, lecz szliśmy dalej szeroką i prosto wytyczoną  drogą skierowaną wprost na bukówiecki kościół. Droga ta była obsadzona z obydwu stron wiśniami, a po jej północnej stronie biegły linie telefoniczne, na których miedzianych drutach wiatr wygrywał niesamowite dźwięki. Około trzysta metrów od wspomnianej kapliczki, lecz po prawej stronie, rozciągało  się południowe pole babci Karoliny, a idąc dalej z lewej strony, tuż przed mostkiem nad strużką, bielała kapliczka z figurą Matki Boskiej i Jezusem zdjętym z krzyża na kolanach, tzw. „Pieta”. U dołu kapliczki leżał płaski kamień, prawdopodobnie była to połowa kamienia młyńskiego. To połączenie świętości, płynącej żywej wody i wspaniałych szumiących olszyn rosnących nad strumieniem po drugiej stronie drogi, zawsze mnie do tego miejsca przyciągały. Była tu jakaś mistyczna tajemnica.

Po przejściu kilkadziesiąt kroków za mostkiem był wylot drogi prowadzącej do głównej ulicy Bukówca, dziś jest ona prywatna i zamknięta, ale wtedy to była najkrótsza droga na pole. Będąc na głównej ulicy widać było z tego miejsca zagrodę babci Karoliny czyli stodółkę z czerwonej cegły i za nią, także przy ulicy, biały, otynkowany dom mieszkalny z dwuspadowym dachem, stojący szczytem do ulicy. Na tym odcinku była po lewej stronie piękna ceglana kapliczka z figurą św. Józefa, a po prawej dwa kramy, w pierwszym zawsze kupowałem cukierki „Kanoldy” z Leszna o różnych smakach, a drugi sąsiedzki należał do Apolinarskiego.

2.3 Dom babci Karoliny

I tak docieraliśmy do bramy babcinej zagrody wyglądającej jak wszystkie bramy bukówieckie. Do dziś nie wiem czy to był jakiś nakaz władz, czy też miejscowa tradycja, ale wszystkie bramy wyglądały jednakowo, jakby pochodziły z jednego warsztatu stolarskiego. Takie bramy widziałem też w Dłużynie, Charbielinie, Boguszynie czy w Machcinie.

U babci nigdy nie było psa więc jego rolę pełniła przez długie lata jedyna gęś, dobrze wykarmiona, silna i na swój sposób mądra. To ona stale dyżurując za bramą głośnym gęganiem oznajmiała wejście obcej osoby. Dlaczego o niej wspominam, a to dlatego że te lata były dla mieszkańców tego domu i dla mnie bardzo szczęśliwe aż do 1938 r. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Jak zwykle za każdym razem w tych szczęśliwych latach, ta gęś przywoływała moich najbliższych. a więc dwie ciotki – Weronikę i Martę oraz dwóch stryjów – Wincentego i Stanisława. Babcia witała nas w sieni i zapraszała do środka.

Z sieni na wprost było wejście do dużej kuchni. Po lewej stronie stał wielki piec kuchenny mający u dołu komorę do wypieku okrągłych bochenków chleba. Potem były drzwi do pokoju stryja Stanisława i szafa kuchenna, a pod oknem stół jadalny. Między stołem a drzwiami do pokoju stryja Wincentego wisiał wesoło tykający zegar z ciężarkami i dość duże lustro. Prawa strona kuchni to były wspomniane już drzwi do pokoju stryja, przy nim nigdy przeze mnie nie rozpoznany wysoki i tajemniczy piec wbudowany w ścianę, który ogrzewał znajdujące się z tyłu dwa pokoje. Piec ten miał od strony kuchni palenisko do ogrzewania zimowego oraz komorę do wypieku placka, poza tym były jakieś żeliwne drzwiczki, za którymi stały w cieple garnki z potrawami, kawą i wodą. Z prawej strony pieca, na dużym stole stała dzieża, w której babcia przygotowywała ciasto na chleb. Natomiast przy ścianie od strony sieni stał stół z wirówką do mleka i naczynia z mlekiem i śmietaną. Ponieważ w piecach spalano przede wszystkim drewno i susz sosnowy, a czasem torf, podłoga przy tych piecach była wyłożona cegłami, podobnie jak sień. Pozostałe podłogi były drewniane. Trzeba tu przypomnieć, że ceglane podłogi były codziennie po zamieceniu starannie posypywane bielutkim, miałkim piaskiem. Wieczorem, tak jak w całym Bukówcu, paliły się lampy naftowe.

Babcia bardzo skutecznie walczyła z muchami – po każdym posiłku sprzątano i chowano naczynia, stół z drewnianym blatem ścierano na mokro i ustawiano na nim dziwne szklane naczynie, którego ani przedtem, ani później nigdy już nie widziałem. Był to w zasadzie szklany klosz, o średnicy ok. 20 cm, od połowy swej wysokości zwężający się ku górze jak butelka, z otworem na korek. Dolna część nie miała dna, natomiast od wewnątrz dookoła była rynienka na wodę. Całość stała na trzech niskich nóżkach, także ze szkła. Po nalaniu wody naczynie ustawiano na stole gdzie uprzednio rozsypywano odrobinę cukru. Mucha widząc cukier wchodziła pod szkło ale spłoszona przechodzącymi osobami, latała wewnątrz i wpadała do wody. Było to znacznie skuteczniejsze niż zwykłe muchołapki z lepkimi taśmami.

Aby dokończyć opis babcinego domu należy wrócić do sieni. Po prawej stronie było wejście do sypialni babci i dwóch jej córek, a naprzeciw wejście do zakładu fryzjerskiego stryja Stanisława, skąd można było obserwować ruch na ulicy. Zarówno fryzjernia jak i mały pokoik obok, ogrzewane były jednym kaflowym piecem zbudowanym w ścianie. Przy wejściu do fryzjerni, w sieni, były schody na poddasze z nieprzeliczonymi dla mnie skarbami: jakieś urządzenia metalowe, dziwne narzędzia dawno wycofane z użycia, gliniane garnki, a także, być może kilkaset różnych butelek, każda z innego szkła, innego kształtu i wielkości. Prawdziwa kolekcja. Na strychu pachniało kwiatem lipowym, miętą, dziurawcem, czarnym bzem, wiśniami oraz wieloma innymi ziołami, których zbieraniem babcia się zajmowała.

2.4 Działka przydomowa

Działka, na której stał dom mieszkalny i stodółka była niewielka, ale podzielona na trzy wyraźnie wyodrębnione części: wjazdową, gospodarczą i kwiatową. Część wjazdowa  zaczynała się od bramy typu bukówieckiego. Tak je nazywam bo niemal wszystkie bramy wyglądały tak samo., jak gdyby je wykonywał ten sam stolarz i kowal. Charakterystyczne dla nich było to, że szczelnie dopasowane grube deski nie dawały obcemu wglądu na to, co działo się na podwórzu. Środek dwuskrzydłowej bramy otwieranej do środka był nieco wyższy niż skrajne deski przy mocnych słupach. Poza tym skosy dla ochrony przed deszczem były przykryte drewnianą, grubą deską. Z boku była furtka podobna do bramy. Wszystko było zamykane na mocne zasuwy, a furtka miała dodatkowy zamek na klucz. Przed bramą był mostek z betonowych rur.

Podwórze było piaszczyste, ale że to był piasek mocno zagęszczony i twardy, wiatr nie wzniecał kurzu, natomiast nadmiar wody deszczowej spływał kamiennymi rowkami w stronę ulicy. Podwórze było niemal codziennie zamiatane, grabione i posypywane białym piaskiem. Z lewej strony podwórza, tuż przy domu, stała żeliwna pompa kupiona w leszczyńskiej fabryce pomp. Pamiętam doskonale jaka to była pyszna zabawa w upalne dni przy tej pompie, gdy budowałem staw i puszczałem małe stateczki. Przy pompie, wzdłuż domu rosły trzy orzechy włoskie oraz stały dwie ławki po obu stronach wejścia do domu. Bardzo dobrze się na nich wypoczywało, szczególnie w godzinach popołudniowych, gdy ściany oddawały swoje ciepło zgromadzone w ciągu dnia,  a z przodu zachodzące słońce jeszcze świeciło.

Za domem był mały ogródek. Rosło tu kilka śliw, z których smażono powidła na zimę. Na południowej, szczytowej ścianie wspinały się ku górze pędy winorośli z dużymi kiściami winogron, doskonałe w swoim smaku na początku października. Na samym dole przy fundamencie domu, okryte od góry liśćmi winorośli, odpoczywało sobie stadko kur. Leżąc w zagłębieniach wyżłobionych w żółtym miękkim piasku dowożonym z pola, wzajemnie obsypywały się tym piaskiem mrużąc oczka z wielką lubością. Nad tym wszystkim unosiły się wesoło brzęcząc trzmiele, pszczoły, osy i inne owady lubiące spijać kwiatowe nektary. Trudno mi wymienić wszystkie gatunki tych kwiatów, jednak z tamtych szczęśliwych czasów w oczach moich do dzisiejszego dnia pozostał kwiecisty dywan z lewkoniami, daliami i lakami oraz pachnącymi maciejkami. W oknach stały doniczki z czerwonymi pelargoniami i zielonymi mertami.

Na prawo od tego ogródka i podwórza znajdowała się część gospodarcza zajmująca połowę działki. Była tu stodółka zbudowana na początku XX wieku za pieniądze zarobione przez dziadka Franciszka, pracującego przez wiele lat w kopalni węgla Konstantin der Grosse w Habinghorst w Westfalii. Stodółka miała przelotową bojewicę gdzie wjeżdżał wóz wyładowany snopami żyta, owsa lub pszenicy. Zboże przekładano natychmiast do  przyległego sąsieku, a pusty wóz wypchnięty na ulicę wracał na pole po następny ładunek. Gdy sąsiek był pełen, wtedy snopy układano nad samą bojewicą  na tzw.  brudle. Resztę zboża, które nie mieściło się  w stodółce, przechowywano w stogu na polu. Po wypełnieniu stodółki na bojewicę  wracały dwie maszyny – młocarnia i wialnia, wyprodukowane prawdopodobnie w Dłużynie w fabryce maszyn rolniczych Józefa Nitschego. Młocarnia pracowała bez zarzutu, jednak do jej obsługi trzeba było dwóch silnych mężczyzn, którzy stojąc po bokach i kręcąc korbami wprawiali ją w ruch. Z tyłu stała osoba podająca rozwiązane snopy na bęben omłotowy. Z przodu, z grabiami stał pomocnik odgarniający słomę na bok. Wymłócone ziarno z plewami przepuszczano kilkakrotnie przez wialnię, aż do pełnej czystości. Następnie ziarno trzymane w miechach odwożono do wiatraku Szulca przy drodze do Dłużyny. Z bojewicy przez otwarte drzwi wchodziło się do drugiego pomieszczenia, gdzie stała sieczkarka, jak przypuszczam wykonana również w Dłużynie. Sieczkę ze słomy i koniczyny przenoszono w koszu do obory i wsypywano krowom do koryta. Babcia miała trzy krowy i jałówkę. Pamiętam sprzedaż młodego byczka. Skakał on sobie wesoło po podwórzu nie wiedząc, że jego koniec jest blisko. Zobaczył go przejeżdżający kupiec. Zsiadł z wozu i na podwórzu zaczął się targ, kupiec podwyższał cenę, babcia opuszczała i w końcu klapnięcie w dłonie zakończyło sprawę i byczek przywiązany  do wozu poszedł w daleki świat, a kupiec wypłacił mi tzw. „ogonowe” o wartości około tuzina jaj.

Latem nad podwórzem  uganiały się jaskółki niosąc pokarm dla swego potomstwa siedzącego w glinianych gniazdach przytwierdzonych do ścian nad krowimi korytami. Tych gniazd było w zależności od roku od czterech do sześciu. Nikt tych gniazd nie niszczył. Obok obory był chlew z kilkoma świniami, ale tam raczej nie wchodziłem i nigdy nie widziałem samego zabijania jakiegoś zwierzęcia. Dzisiaj myślę, że o to zadbała sama babcia jak i ciotki.    Jak widać z tego co opisałem powyżej, babciny zwierzyniec to były cztery krowy, sześć świń, dwanaście kur i tyleż kaczek, jedna gęś o której już wspomniałem oraz bardzo ładny kot przesiadujący cierpliwie na ławce przed domem. Jednak ten kot nie docenił mego wysiłku i krwawej ofiary dla niego. Pewnego razu, podczas prac żniwnych udało mi się złapać mysz polną, którą postanowiłem zanieść do domu i oddać kotu do zabawy. Jako sześciolatek byłem z tego bardzo dumny  i mimo, że mysz mnie ugryzła w zaciśniętą dłoń i trochę krwi się pokazało, doniosłem ją do domu i przyłożyłem przed kotem, a ten nawet nie poruszył się, zaś mysz szybko zbiegła i skryła się pod stosem chrustu.

Tu trzeba wspomnieć, że prawie w każdym gospodarstwie, każdej wiosny,  po zimowej wycince drzew w lasach włoszakowickich, gromadzono drobne gałązki i igliwie jako opał na całe lato i jesień. Taki stos o wysokości pięciu – sześciu metrów miała babcia na granicy podwórza i części gospodarczej. Oprócz tego leżały przygotowane szczapy na opalanie pieca chlebowego, a jesienią kupowano torf i węgiel kamienny na zimę. Pamiętam jak dziś ten stos chrustu i te korbole, dzisiaj zwane dyniami,  pnące się odważnie, aż na sam czubek, gdzie wyrastały na ciężkie kule.

2.5 Fryzjernia

Jak już wspomniałem, w domu były dwie pracownie rzemieślnicze: fryzjernia stryja Stanisława i zakład szewski stryja Wincentego. Fryzjernia mieściła się w dużym pokoju od strony ulicy. Wchodząc przez sień do fryzjerni, na prawo od wejścia stał duży i wysoki piec kaflowy ogrzewający jednocześnie fryzjernię i sypialnię za ścianą. Po lewej stronie, pod oknem skierowanym na podwórze, stała bardzo wygodna czteroosobowa ława z oparciem i bocznymi poręczami wykonana z wąskich deseczek lakierowanych na kolor naturalnego drewna. Na ścianie od ulicy, tam gdzie były dwa okna, wisiały trzy duże lustra i trzy fotele fryzjerskie. Dwa były dla mężczyzn (strzyżenie i golenie ) oraz jeden dla kobiet (mycie włosów i trwała ondulacja). Usługi były bardzo tanie - mężczyźni płacili po 10 groszy, kobiety po 2 złote. To sprawiało, że stryj miał bardzo dużo klientów , jednak ich rozkład w ciągu tygodnia był bardzo nierównomierny. Największe obciążenie zaczynało się w  sobotę od około godziny 16.00 i trwało do godziny 3.00 w niedzielę.. Po dwugodzinnej przerwie ponownie od 5.00 do około 8.00, a więc do rozpoczęcia pierwszej mszy świętej odprawianej przez ks. proboszcza Ryszarda Platza. Drugim dniem największego ruchu był wtorek, bo następnego dnia w bukowieckim kościele udzielano ślubów, po których odbywały się huczne wesela trwające przez kilka dni. Środa przeznaczona była na cierpliwe, długotrwałe ostrzenie brzytew. W czwartki i piątki przychodziły dzieci i osoby starsze.

Tu muszę wspomnieć o grupie stałych bywalców, którzy siadali przy dużym stole na środku i grali w karty nieraz do samego rana. Ich rozmowy jak i monotonne pukanie w stół podczas gry, wywoływały u mnie ogromną senność i brak chęci do poznania zasad gry w karty. Dzisiaj , po wielu latach myślę, że w tym czasie skutecznie uodporniłem się  i mimo kilku późniejszych prób nauczenia się, nigdy nie zostałem graczem. Trochę się tego wstydzę, ale wyznam, że gdy widzę karty ogarnia mnie senność.

Stryj Stanisław abonował sporo tygodników jak np. „Ilustrację Polską” ze zdjęciami z całego świata, dzienniki jak np. „Głos Leszczyński”, „Wielkopolanin” czy „Orędownik”. Każdy mógł je czytać do woli i porozmawiać z innymi, nie było przecież obowiązku korzystania z usług fryzjera. Gdy na dworze padał deszcz i było chłodno, stryj rozpalał piec, a nad stołem zawieszał wielką lampę żarową z dużym odbłyśnikiem dającą jasne, białe światło. W zbiorniku był zapas denaturatu, który parując dochodził do tzw. „pończoszki” jak w ulicznych lampach gazowych. To była jedyna taka lampa w Bukówcu. Oczywiście, ta pewna swoboda jak i przytulność zachęcały klientów. Z tych lat pamiętam zapach wody kolońskiej, kremów i mydeł sprowadzanych z Leszna. Jakiś kosmetyk nazywał się „Śnieg Tatrzański” co budziło uśmiech i komentarze  u klientów. Puste opakowania, a były ich setki w postaci różnokolorowych naczyń szklanych, przechowywano na wydzielonej części strychu. Niestety nie pamiętam nazwiska pomocnika, który pomagał stryjowi w czasie największego spiętrzenia robót fryzjerskich.

2.6 Pracownia szewska

Z drugiej strony domu była pracownia szewska stryja Wincentego. Będąc wyuczonym cholewkarzem  szył buty na miarę. Na swoim wyposażeniu miał dwie maszyny do szycia skóry, prasy zaciskowe, dziurkarkę oraz różne inne przybory szewskie. Skóry w kolorze czarnym, białym, czerwonym, żółtym, niebieskim i zielonym, z połyskiem i bez, przywożone ze Śmigla, były do dyspozycji klienta. Damskie buciki na wysokim korku kosztowały 25 zł.

2.7 Radość i obawy

Takie było środowisko rodzinne, w którym się wychowywałem w Bukówcu we wczesnych latach mego życia. Tu wśród swoich, otoczony troskliwą opieką babci Karoliny z domu Urbańczak, jej dwóch córek,  panien na wydaniu Marty i Weroniki oraz dwóch stryjów Stanisława i Wincentego czułem się bardzo szczęśliwy i za jednym jedynym wyjątkiem bardzo bezpieczny.
Tym co pozbawiało mnie tego bezpieczeństwa był jakiś hałaśliwy potwór śmigający z wielkim hukiem główną ulicą Bukówca. Nie widziałem go dokładnie bo zza zaryglowanej przez mnie furtki żadnych szczegółów nie mogłem dostrzec. Gdy pewnego słonecznego przedpołudnia od strony Wielkiego Końca usłyszałem niepokojące, ciągle narastające dudnienie, dopadłem do furtki i ją zaryglowałem. Potwór jednak nieoczekiwanie stanął przed furtką hałasując nadal na wolniejszych obrotach, a ludzki głos zawołał - "otwórz furtkę". Nie otworzyłem, dopiero stryj Stanisław wpuścił swego klienta, młodzieńca w dobrze dopasowanym stroju motocyklisty. Na ulicy stał piękny,  nowy motocykl o pojemności co najmniej 250-300 cm3 , z możliwością doczepienia bocznego wózka. Nigdy nie dowiedziałem się do kogo należał ten pojazd.
Wtedy bałem się hałasu, ale dziesięć lat później, gdy w Poznaniu w 1947 r. odbywały się pierwsze wyścigi motocyklowe z udziałem zawodników czeskich (między innymi słynnego Bubeniczka) to już dawno te strachy przeminęły. Wtedy, dla zwiększenia mocy,  założyłem na jednym BMW-600 (dwa cylindry w układzie bokser) dwie lejkowate rury wydechowe, które wykonałem i pospawałem. Gdy mój znajomy wsiadł na motocykl, a było to przed kościołem Matki Boskiej Bolesnej przy ul. Głogowskiej, powiedział do mnie: "Teraz na próbę pojadę Głogowską w stronę dworca, a ty słuchaj z jakiej odległości będziesz mnie jeszcze słyszał.". I ruszył aż z rur posypały się płomienie. Cały czas go słyszałem, a gdy za chwilę wrócił powiedział: "Byłem na Kaponierze, czy słyszałeś mnie?", Tak - odpowiedziałem,  a na to on: "No to jutro na Woli pokażę Czechom ile wyduszę z tego BMW-600".  Myślę, że ten wspomniany motocyklista bukówiecki także usunął tłumiki dla lepszego efektu. I swym hałasem straszył mnie, wówczas 7-letniego chłopca.

W Bukówcu był jeszcze jeden motocyklista. Był to nieco starszy człowiek, może to był goniec z urzędu gminy lub listonosz. Jeździł na swoim motocyklu Sachs-50 spokojnie i rozważnie. Samochodu osobowego ani ciężarowego w tym czasie w Bukówcu nie widziałem.

2.8 Pierwsze koleżanki

Około 1935 r. zaprzyjaźniłem się z dwiema dziewczynkami – Andzią,  córką kołodzieja mającego swój warsztat i domek mieszkalny przy wjeździe do gospodarstwa Lipowego. Była nieco starsza ode mnie i umiała już czytać i pisać. Żywego charakteru, potrafiła opowiadać co przeczytała, znała wiersze. Dziś jej dom nie istnieje, a ona mieszka poza Bukówcem. Druga była Halinka, bardzo miła i spokojna, którą polubiłem i zawsze się z nią bawiłem. Mieszka nadal w Bukówcu, śpiewa w chórze, a po mężu nazywa się Maszner. Chłopców w pobliżu nie było.

2.9  Wieczorna symfonia

Wieczorem, na godzinę przed zachodem słońca, wracały krowy do swoich obór. W zależności od zamożności gospodarza i wielkości posiadanego pola, stadka krów licząc po trzy do pięciu sztuk szły latówką, a za nimi pastuszkowie. Po pewnym czasie w całym Bukówcu rozpoczynało się dojenie wieczorne, podawanie paszy i pojenie. Podwórza pełne były głośnych rozmów, a nad tym górował świński wrzeszczący chór i ryczenie krów domagających się dodatkowej porcji paszy. Po godzinie syte zwierzęta stopniowo cichły, powoli zapadał zmrok, zapalano lampy naftowe, a na podwórzach jeszcze rozmawiano. Bardzo lubiłem tę porę kończącego się dnia, stałem na ulicy pod bramą i słuchałem tej codziennej muzyki przypominającej koncert symfoniczny, w którym decydujący takt nadawała wysoka, drewniana, wykonana z pnia drzewa pompa u Spławskiego.

2.10  Sąsiedzi

Do najbliższych sąsiadów mojej babci należeli wielcy gospodarze: Lipowy i Śliwa oraz sklepikarz Apolinarski. Lipowy miał duże gospodarstwo położone na wzniesieniu w pewnej odległości od ulicy. Z lewej strony wjazdu na jego posesję, tuż za mostkiem stała bardzo stara murowana kapliczka z metalowym krzyżem i chorągiewką na dachu. Słup stojąc na potężnym, kwadratowym  cokole miał na całej wysokości równe, gładkie wyspoinowane powierzchnie,  aż do samego dachu. W górnej części tego dość niskiego lecz krępego słupa, znajdowała się oszklona kapliczka z figurą św. Jana Nepomucena. Całość otoczona żelaznym płotem i obrośnięta bujnym bluszczem, sprawiała na mnie tajemnicze wrażenie tym bardziej, że na chorągiewce odczytałem liczbę „1845”. Pomyślałem sobie, że za dziesięć lat będzie ona miała okrągłe sto lat.
Od południa graniczyliśmy ze Śliwami, naszymi dalszymi krewnymi. Moje ciotki były tam zapraszane i częstowane. Robocze spotkania dotyczyły przede wszystkim robót polowych. Za usługi i pomoc przy głębokiej orce trzeba było odpracować pewną ilość dni na polu Śliwów. Jestem bardzo zadowolony, że już w późniejszym wieku poznałem panią Juliannę Śliwę członkinię Zespołu Regionalnego im. Anny Markiewicz i byłem z nią na pielgrzymce do Rzymu.
Po drugiej stronie gasy (zaułka) prowadzącej do Śliwów był dom Apolinarskich. Był tam sklepik (kram) z artykułami żywnościowymi. Ja tam niemal codziennie kupowałem cukierki. Z tego domu do mej babci przychodziła starsza kobieta i bardzo głośno ze sobą w kuchni rozmawiały na różne tematy. Ja tymczasem siedząc w sąsiednim pokoju,  ze słuchawkami  kryształkowego odbiornika radiowego na uszach, mając takie „zagłuszarki” niewiele z audycji słyszałem. Odbiornik odbierający sygnał  z Poznania musiał mieć długą antenę i dobre uziemienie prawie codziennie podlewane wodą. Ponieważ radio kryształkowe nie dawało spodziewanych korzyści, stryj Stanisław kupił nowy odbiornik  marki Telefunken na baterię.

Wspomniane  kobiety rozmawiały o złych duchach, o których mówiły ich matki, że szatana trudno rozpoznać, gdyż przybiera on różne postacie,  na przykład dziwnie ubranego cudzoziemca (Niemca) lub częściej przychodzi w postaci czarnej kury. Traf chciał, że gdy po takiej rozmowie wyszedłem na ulicę zobaczyłem czarną kurę wychodzącą spod naszego mostku i idącą spokojnie otwartym rowem w stronę Apolinarskich, by pod ich mostkiem zniknąć na zawsze. Poruszony tym widokiem wróciłem do babci i wszystko jej powiedziałem, a ona na to „Jeżeli boisz się, należy modlić się do Boga bo On jest naszym obrońcą”.

Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się zagroda Spławskich, z którymi nasza rodzina się przyjaźniła. Ja też tam byłem na weselu, gdy Spławski, chyba z Włoszakowic, wżenił się w to gospodarstwo. Niestety nie mam z tego wesela żadnego zdjęcia, bo w chwili gdy weselnicy ustawiali się przed domem, ja schowałem się za otwarte skrzydło drzwi wejściowych i mimo głośnego wołania nie odezwałem się z mej kryjówki. Mógł to być 1934 rok, miałem więc wtedy około siedmiu lat.

Takie były moje pierwsze kontakty z mieszkańcami Bukówca do 1934 roku.

3.Bukówiec Górny w latach szkolnych (1934-1939)

3.1. Podarunek ciotki Weroniki

Podczas ostatnich wakacji w Bukówcu ciotka Weronika wręczyła mi swój dębowy,  mocny piórnik. Gdy 1 września 1934 roku, dzierżąc bukówiecki piórnik dotarłem do szkoły nr 2 w Luboniu, byłem już mocno spóźniony. Dzieci z trzech klas na parterze siedziały cichutko z rączkami na ławkach, a nauczycielek nie było. Dopiero  w drugiej klasie stały trzy nauczycielki zajęte rozmową. Jedna z nich powiedziała, że mogę siadać gdzie chcę. Gdy siadłem, jakiś uczeń siedzący za mną, mocno mnie kopnął,  czego nauczycielka nie zauważyła. Natychmiast mu oddałem lewą pięścią, co nauczycielka niestety zauważyła i dla przykładu ustawiła mnie do kąta obok tablicy. I tak pierwszego dnia, w pierwszej klasie, jeszcze przed modlitwą już zostałem ukarany. Mój nieznany przeciwnik patrzył na mnie uśmiechając się szyderczo. Po modlitwie, na rozkaz nauczycielki,  on zasiadł na moim, a ja na jego miejscu. Tuż po dzwonku, na zakończenie lekcji, w ogólnym zamieszaniu mocno go kopnąłem w tylną część, za co zapowiedział mi krwawą zemstę.  Stojąc z kolegą przy wyjściowej furtce na ulicę mówił :”No uderz mnie teraz, no uderz” i prowokująco pochylał głowę. Wydaje mi się, że piórnik sam się podniósł do góry, a następnie opadł  raniąc go dotkliwie w głowę. I na tym się skończyło. Zostaliśmy później przyjaciółmi, a nazywał się Flieger i miał także rodzinę w Bukówcu.

3.2. Kuźnia

Pomiędzy wspomnianym wjazdem  do Lipowego, a babcinym płotem była wydzielona działka na której pracowali kowale. Istniały tu wtedy dwa obiekty: maleńki murowany budyneczek kuźni dotykający swym dłuższy bokiem rowu Buczynki (i ulicy) oraz wiaty,  pod którą stały maszyny rolnicze czekające na naprawę. Jednak najbardziej dla mnie ciekawym był wiatraczek na dachu tej wiaty. Któryś z kowali zamocował poziomo koło rowerowe z ośmioma lejkami pomalowanymi na różne kolory. Pod wpływem wiatru koło się obracało dodatkowo uderzając w małe dzwoneczki.

Kowale byli dla mnie zawsze bardzo przychylni i uprzejmi. Mogłem poruszać miech kowalski, kręcić korbą wiertarki słupowej gdy wiercili otwory w podkowach. W Bukówcu nie było sieci elektrycznej, kowale wszelkie otwory przebijali na gorąco, a później je rozwiercali wiertłami piórowymi własnej roboty i ewentualnie następnie gwintowali pod hacele (kołki wkręcane w podkowy). Czasem gdy jeden z kowali był nieobecny, kręciłem korbą wiertarki – z całej siły aż metalowe wióry pryskały. Jednak byłem jeszcze za słaby by obracać kamień szlifierski do ostrzenia narzędzi, między innymi siekier. Z wielką ciekawością oglądałem prace przy wymianie podków. Kowale mieli wprawę, szybko zdejmowali zużytą podkowę, ostrymi wygiętymi nożami usuwali zgrubienia i przygotowywali kopyto pod nową podkowę. Tu musieli być dokładni w swej robocie. No i nadchodził moment końcowy czyli pasowanie gorącej podkowy do wyczyszczonego kopyta. Kowal znikał w białej chmurze, a wszyscy wokół stojący, w  tym i ja, mogli do woli rozkoszować się wonnym zapachem palonych paznokci. Mój ojciec był także kowalem, ja również już w czasie wojny pracowałem w kuźni, gdzie starsi, dobrani kowale obsługiwali pięciotonowy młot parowy. Gdy on pracował, w najbliższych domach na   Widzie, jak opowiadano, w szafach dzwoniły szklanki. Jednak najlepsze mam wspomnienia z małej bukówieckiej kuźni. Tego miłego dźwięku kowadła, słyszalnego co dzień w babcinej kuchni, nigdy nie zapomnę.

3.3. Pola

Jak już wspominałem babcia miała dwa pola : południowe i północne, na które mnie zabierano gdy miałem około 7-8 lat, a więc było to w połowie lat trzydziestych. Rano budziło mnie ostre słońce świecące prosto w oczy. Za oknem miarowo obracały się skrzydła wiatraka Szadego stojącego na niewielkim wzgórza, który już pracował od wczesnego rana, a odgłos czyli  nieustanny szum pracujących mechanizmów był dobrze słyszalny. Po zjedzonym śniadaniu, które było przygotowane dla wszystkich na stole, wychodziliśmy na podwórze, gdzie stał już wóz z dyszlem skierowanym w stronę bramy. Na wozie, w zależności od potrzeby,  leżał pług, brony, kosy, grabie i płachty, krowiego zaprzęgu jeszcze nie było. Po chwili krowy wychodziły z obory i bez pośpiechu i ponaglania, dwie z nich ustawiały się po obu stronach dyszla, trzecia szła za wozem przywiązana sznurem. Zakładano chomąta, wsiadano na wóz, otwierano bramę i krowy dostojnym krokiem wychodziły na ulicę. Tu już był ruch, wszyscy się pozdrawiali i wymieniali drobne uwagi, ale krótko, bo każdy śpieszył się na swoje pole. Z tych lat zapamiętałem koszenie żyta, budowę stogu i orkę po żniwach. Moi dwaj stryjowie, Stanisław i Wincenty kosili, a ciotki Marta i Weronika, z sierpami w ręku „ubierały”,  to   znaczy zbierały skoszone żyto i powrósłami wiązały w snopki.  Snopki te  potem dla przesuszenia ustawiano w mendle. Miarowy chrzęst ścinania żyta, przerywany co chwilę  dźwiękiem ostrzenia kosy, rozmowy oraz prażące słońce wpływały bardzo usypiająco na wylegujące się w  życie zające. Dość często zdarzało się, że zając dopiero w ostatniej chwili, prawie spod kosy zrywał się ratując swoje życie.

Nie wiem kto produkował żniwne nakrycia głowy kobiet bukówieckich. Wykonane z materiału  w tzw. „pepitkę”, to jest w drobne kwadraciki czarne i białe, otulały szczelnie całą głowę i szyję, jedynie nad czołem był wysunięty dłuższy, zaokrąglony daszek wzmocniony kartonowym usztywnieniem. To było praktyczne rozwiązanie chroniące przed kurzem, blaskiem słońca i gorącem. Miało tylko jedną wadę; wszystkie kobiety na bukowieckich polach wyglądały jednakowo i aby je rozpoznać trzeba podejść bardzo blisko i spojrzeć w twarz. Ja szukając ciotki Weroniki bardzo długo jej nie mogłem znaleźć wśród około 20-30 młodych kobiet i dziewcząt. Domyśliły się kogo szukam, ale wesoło  przekazywały mnie od jednej do drugiej, oczywiście do niewłaściwej. Słyszałem: „Ej Helcia – kawaler cię szuko!” Ale że to było podawane w grzeczny i żartobliwy sposób, byłem tylko lekko zawstydzony.

W czasie żniw krowy pasły się na ściernisku, a  ja  je pilnowałem, by nie weszły sąsiadowi w szkodę. Zdarzało  się jednak, gdy stykając się bokami pasły się na polnej drodze, powoli nachodziły na mnie, a ja mając w ręku łańcuchy musiałem im krok po kroku ustępować. Podziwiałem sprawność ich języków zagarniających trawę i podających w głąb pysków gdzie była urywana. I tak głośno sapiąc i opędzając się od much krowy pozostawiały za sobą tylko równo ściętą darń i niesmaczne chwasty.
Część zboża ustawiono w stogu w polu, by później,  już jesienią,  przewozić do stodoły. Wymagało to jednak większej liczby rąk do pracy, a wiec trzeba było odwołać się do pomocy sąsiedzkiej. Tutaj pomagał gospodarz Spławski, dysponujący końmi i dużym drabiniastym wozem. Jednak za te usługi trzeba było pójść do pracy na jego pole i pracować przy burakach i ziemniakach przez określoną liczbę dni.
Część ścierniska zostawiono na pewien czas odłogiem aż do wyrośnięcia rośliny zwanej „inkarnatką” , stanowiącej doskonałe uzupełnienie krowiej diety. Gdy jej pora minęła, dawne ściernisko płytko zaorano by wszelkie chwasty wykiełkowały jeszcze przed jesienną orką. Podorywkę wykonywano krowami, które ciągnęły pług jednoskibowy z przechylnym lemieszem. To ciekawe rozwiązanie techniczne, być może pomysłu Nitschego z Dłużyny, znacznie skracało czas orki, ponieważ na końcu pola, jednym pociągnięciem dźwigni,  lemiesz został odwrócony i zaraz po odwróceniu zaprzęgu można było orać następną skibę. Pług nieodwracalny wymagał obchodzenia całego zaoranego pola.

Tu muszę po raz ostatni wspomnieć babciną gęś. Pewnego razu wzięliśmy ją na wóz i wypuściliśmy na pole. W południe zostawiliśmy ją na polu przy wkopanej konewce z wodą. Po godzinie, gdy jedliśmy obiad usłyszeliśmy głośny krzyk naszej gęsi czekającej na ulicy pod furtką. Wkroczyła na podwórze powolnym krokiem, ale wyczuwało się, że ma jakiś żal do nas. Takie mam wspomnienia związane z polem południowym.

Gdy wiele lat później ojciec mój był już ciężko chory, przyniosłem mu z tego pola wiązankę modraków i czerwonych maków. Wpatrywał się w nie i mając łzy w oczach powiedział: " Matka mnie wzywa i zaprasza do siebie".

Babcia miała jeszcze pole północne w pobliżu Suchego Rowu. Na to pole jechało się w kierunku ul. Dłużyńskiej, następnie ulicą Dłuźyńską aż do wiatraka Szulca by skręcić w prawą polną dróżkę i dojechać nią do Suchego Rowu. Tam było babcine pole. Siedząc na wozie oglądałem mijane gospodarstwa i domy. Pierwszy, położony po lewej stronie ulicy, niemal naprzeciw kuźni Lipowego, był dla mnie tajemniczy i takim do dziś pozostał. Jest dla  mnie symbolem naszego przemijania i jak to mówi Pismo Święte: "Imię nasze z czasem pójdzie w zapomnienie". Ten mały domek bielony wapnem, zbudowany na skrawku mokrej łąki gdyż na jego tyłach istniał rów odwadniający, zamieszkiwało dwoje starych ludzi. Żyli spokojnie wokół tego domku w cieniu ogromnych topoli. Któregoś roku zniknęli bez śladu, domek rozebrano, a ja  do dziś nie wiem kim byli. Po tej samej stronie, lecz dwa lub trzy domy, dalej mieszkała rodzina Gębaczków. On niskiego wzrostu, dawny żołnierz gwardii pruskiej, prowadził małe gospodarstwo. Żonaty z Urbańczakówną, siostrą mej babci wychowywał córkę Bertę. W tym domku mój ojciec jako pięcioletnie dziecko wychowywał się pod opieką jeszcze bezdzietnej ciotki i za utrzymanie pasł stadko gęsi. Za Gębaczkami był zakład produkcji mebli Jana Grzesieckiego, który bezpośrednio stykał się z działką mego pradziadka Józefa Malepszaka. Cały klin aż do ul. Dłużyńskiej i wzdłuż niej, aż do ul. Drzymały był w jego posiadaniu. Wielkim ciosem dla rodzina Malepszaków była tragiczna śmierć Józefa w kopalni westfalskiej. Pole północne otrzymał w spadku jego syn, a mój dziadek Franciszek, zaś  trzy córki podzieliły się działką na wspomnianym klinie. Agata- mąż Onufry Lórych, Julianna- mąż Fabian Kurpisz i Agnieszka- mąż Maciej Sobecki. Dziś po stu latach nastąpiły zmiany, ale wiadomo jest,  że to są nasi krewni.

Za chwilę  nasz wóz z krowim zaprzęgiem docierał do wiatraka Szulca. Nie pamiętam kiedy to było, ale pewnego razu pod wiatrakiem zobaczyłem trak  żwawo tnący pnie na deski oraz dymiącą  lokomobilę napędzającą ową maszynę. Młynarza Szulca dość dobrze znałem gdyż od czasu do czasu odwoziliśmy ziarno do zmielenia na mąkę. Spotkał mnie też zaszczyt pomagania w transporcie. Ciotki gdzieś poszły, a ja sam siedziałem na wozie pod wiatrakiem Nagle zobaczyłem nad sobą zwisający sznur i głos Szulca: "zawiąż na szypułę". Nie wiedziałem dokładnie o co mu chodziło ale dość sprawnie zamocowałem worek, który siłą wiatraka został wciągnięty na najwyższe piętro, tam gdzie stał młynarz. Za chwilę pojawiły się ciotki, odebraliśmy miech osypki na karmę dla zwierząt i pojechaliśmy dalej w kierunku pola.

Pola północnego nie lubiłem, chociaż nie wiem do dziś z jakiego powodu. Czy to były zimne wiatry wiejące od strony Dłużyny, czy częste deszcze, czy też bardziej mokra gleba. Nie czułem się tam  tak dobrze jak na polu południowym.

3.5. Staw Bródek

Do wody zawsze miałem skłonność, bawiłem się w wodzie pod babciną pompą razem z towarzyszącą mi Halinką. Ciągle jednak myślałem, aby pójść nad Bródek i wejść do wody. Babcia nie pozwalała mi wychodzić samemu, ale że było dużo do roboty sprawa się przeciągała. Gdy więc nadarzyła się sposobność udałem się na Mały Koniec sam, mijając kram Apolinarskiego i kilka domów dalej położony drugi kram. Gdy minąłem dróżkę prowadzącą na pole południowe (dziś jest to teren prywatny i zamknięty), przechodziłem obok nieznanych mi jeszcze domów. W tej okolicy, po północnej stronie stał domek naszej przyszywanej ciotki Konstancji Kurpisz, bardzo dobrej i życzliwej osoby, która do nas często przychodziła na krótkie rozmowy. Była niska, dość tęga, twarz miała opaloną jak owoc wiśni, włosy gładko zaczesane i upięte z tylu, pogodny uśmiech nie schodził z jej twarzy. Wszyscy ją kochaliśmy. Idąc dalej zobaczyłem wodę oraz stado gęsi  pływających i wypoczywających na brzegu. Woda i brzeg zieleniły się od ptasich odchodów, mimo tego zdecydowałem się wejść do stawu. Gdy byłem parę metrów od brzegu poczułem, że wokół nóg coś mi się obwija, a że dużo w tedy nasłuchałem się o wężach wodnych, bardzo się wystraszyłem i zacząłem się cofać.  Dno było jednak śliskie, przewróciłem się na plecy i łyknąłem sporo tej „,źródlanej wody”. Była to kara za samowolne wyjście z domu i nauczka na przyszłość jaką mi za darmo udzielił bukowiecki Bródek.

 3.6. Niedzielny wypoczynek.

Niedziela była dniem świętym przeznaczonym na pójście do kościoła, na popołudniowy wypoczynek i spotkania z rodziną. Najważniejszą częścią niedzieli było uczestnictwo we Mszy Świętej. Po obrządku, to jest po podaniu zwierzętom odpowiedniej miary żywności i po wspólnym zjedzeniu śniadania zakładano odświętną odzież i przeżegnawszy się święconą wodą zaczerpniętą z cynowej kropielniczki zawieszonej przy drzwiach wyjściowych, wychodziliśmy na ulicę i włączaliśmy się w długi szereg ludzi kierujących się ku kościołowi św. Marcina. Pamiętam do dziś te piękne wzorzyste chusty z frędzlami w różnych odcieniach zieleni, z dopasowanymi do tego kwiatami. Żadna z kobiet nie nosiła miejskiego kapelusza, bo wtedy uważano - w tym także moja babcia Karolina - że kobieta w kapeluszu nie może być dobrą gospodynią i żoną. Takie były opinie w sprawie strojów kobiecych jeszcze w połowie lat trzydziestych. Myślę że wynikało to ze zderzenia kulturowego przybyszów z Kongresówki i Galicji z dawną,  ukształtowaną przez wieki kulturą mieszkańców wsi wielkopolskich. Panie przybyłe ze wschodnich terenów Polski były w większości modnie ubrane, wyondulowane i wymalowane, paliły papierosy, zachowywały się swobodnie, mężów wykorzystywały finansowo, nie za bardzo dbając o przyszłość. Może jest to obraz przejaskrawiony, ale tak tutejsi mieszkańcy widzieli osiedleńców ze wschodu. Symbolem tego nastawienia była walka chusty z kapeluszem.

Wchodząc na teren kościelny milkły wszelkie rozmowy i za chwilę byliśmy w kościele,  gdzie w północnej kaplicy zajmowaliśmy zawsze te same miejsca. Przed sobą miałem główną nawę i widok na rozświetlony przedpołudniowym słońcem witraż św. Stanisława biskupa krakowskiego. Ten wspaniały witraż, w którego ciągle z niemym zachwytem się wpatrywałem, wzbudził we mnie po raz pierwszy w życiu wrażliwość na szlachetne barwy, na cały świat kolorów. Do tego dochodziły piękne, dostojne tony bukówieckich organów wydobywane z  instrumentu przez młodego, niedawno przyjętego organistę Józefa Maćkowiaka. Dzieci siedziały na podłodze przed balaskami, co mnie trochę zdziwiło bo w innych kościołach gdzie mnie rodzice prowadzili,  dzieci stały. Również zbieranie ofiary było inne. Zamiast tacy, był dłuższy drążek z zawieszonym na końcu czerwonym woreczkiem, do którego wrzucano ofiarę. W razie potrzeby zbierający wydawał resztę.

Ksiądz proboszcz Ryszard Platz pochodził z Badeni w Niemczech, mówił dość dobrze po polsku lecz z silnym obcym akcentem. Parafianie go lubili i szanowali. Niestety nie miał dobrego słuchu i bardzo fałszował podczas śpiewu. Ponieważ nikt mnie o tym nie uprzedził – wpadłem,  przynosząc babci wstyd i wprowadzając pewne ożywienie wśród obecnych w kościele. Gdy ksiądz zaintonował jakiś urywek modlitwy, ja nie zdając sobie z powagi chwili, zacząłem głośno się śmiać nie myśląc by przestać. Ksiądz przy ołtarzu lekko się zawahał  i jak gdyby nadsłuchiwał, ale podjął śpiew, jako że w tym czasie babcia dłonią zamknęła mi usta. 

Zapamiętałem bardzo piękny zwyczaj, chyba nigdzie nie spotkamy,  dzwonienie sygnaturką w czasie przeistoczenia chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa podczas mszy św. Uzupełnieniem kazań kościelnych było czytanie księgi biskupa Dunina z modlitwami i przypowieściami w dobrym, nieskażonym języku polskim.

3.7. Wyprawa do lasu na jagody

Pewnej niedzieli pod wieczór stryj Wincenty pojechał rowerem do leśniczego we Włoszakowicach i tam, za 2 złote, zakupił zezwolenie na zbieranie jagód. Już następnego dnia o jutrzni wstaliśmy i po śniadaniu, zabierając dwa duże koszyki,  poszliśmy do lasu. Przekraczając po drodze tor kolejowy, a następnie idąc długo leśną dróżką,  dotarliśmy na miejsce. Było już widno, więc moje ciotki Marta i Weronika zabrały się do pracy. Ja także zaczęłam zbierać, ale mnie to szybko znużyło i gdzieś koło południa myślałam, że będziemy już wracać. Nie zdawałem sobie sprawy jak ludzie bukówieccy są pracowici. Ciotki pracowały jak maszyny i dopiero gdy dwa kosze były pełne, a było to pod wieczór, wyszliśmy z lasu.  Ciotki były zadowolone, gdy płatne zezwolenie skasowane już w południe przez kontrolującego leśnika, było dzięki dobrej pogodzie dobrze wykorzystane.

 3.8. Zakupy

Gdy miałem około 8 lat zaczęto mnie wysyłać na zakupy. Tak dobrego chleba jaki wypiekał piekarz Paul trzeba by długo szukać. Z piekarni przynosiłem okrągłe, pachnące, chyba kilogramowe bochenki z błyszczącą, brązową skórką. Po domowym wypieku te świeże pieczywo wszystkim bardzo smakowało,  również wyroby wędliniarskie u rzeźnika za kościołem (czyżby to był Marcin Poloch?). Były bardzo smaczne , szczególnie kiełbasa świeża. Z tych lat zapamiętałem ściany pokryte białymi płytkami z niebieskimi wzorami , a na hakach wisiały olbrzymie, metrowej długości wątrobianki. Gdy za kilka lat wybuchła wojna i wiosną 1940 r. ludność polska zamieszkała w Poznaniu i pod Poznaniem, odcięta przez Niemców od zaplecza rolniczego, bardzo głodowała, za smutkiem wspominałem bukowieckie czasy i te smakołyki. Wysyłano mnie też do stryja Franciszka mieszkającego na Wielkim Końcu , prawie naprzeciw tamtejszego stawu. Miał on wspaniałe soczyste gruszki. Stryj z żoną Heleną z domu Kowalską nie mieli dzieci. Ich domek w swoim układzie wewnętrznym był podobny do domu Izby Pamięci, lecz był nieco większy. Dziś w tym miejscu, w nowym domu,  mieszka moja kuzynka Kazimiera Drożdżyńska.

3.9. Wyjazdy do sąsiednich wsi

Gdy miałem dziesięć lat zabierano mnie do sąsiednich miejscowości, a był to już 1937 rok. Pewnego słonecznego poranka ciotki powiedziały, że ze Spławskim pojedziemy po cegły do Sądzi. Nowe cegły były potrzebne do ułożenia posadzki w przedsionku i na połowie kuchni gdyż stare się zużyły. Konie szybko biegły, tak że wkrótce byliśmy na miejscu w cegielni Kowalskich. Z zaciekawieniem przyglądałem się pracy robotników; kilku kopało glinę z piaskiem wrzucając ją na wagonik, który siłami jednego konia był podciągany do pochyłej rampy. Tu konia odczepiano, a wagonik wciągano silnikiem na piętro gdzie był opróżniany. Glina spadała do mieszalnika, a następnie do maszyny ceglarskiej,  gdzie jednym ruchem odcinano drutem po cztery cegły. Tu na dole pracowały trzy kobiety przy ucinaniu i układaniu mokrej cegły na wózki szynowe. Jeden robotnik woził cegły pod wiatę gdzie wysychały ułożone w niskie stosy. Pieca już nie zdążyłem obejrzeć bo dano sygnał do powrotu. Z później dostępnych zdjęć wywnioskowałem,  że to był piec tunelowy o zarysie bieżni stadionowej z wędrującym ogniem.

Kilka dni później Spławski wybierał się na Trzeciwiniec by skosić swoją łąkę położoną tuż nad brzegiem jeziora Dominickiego. Tam gdzie dzisiaj stoją domki letniskowe i są wyasfaltowane drogi, wtedy był ptasi raj. Tu gnieździły się różne gatunki ptactwa wodnego, jeszcze dziś ten ptasi śpiew mam w uszach i widok  małych kaczątek kołyszących się na fali i zdążających za swoją mamą. Woda była wspaniała, krystalicznie czysta, a dno piaszczyste, zachęcające do wejścia. To był mój pierwszy i jak się okazało najbardziej zapamiętany pobyt nad tym jeziorem.

W następnym 1938 roku, stryj Wincenty, w pewną letnią niedzielę po obiedzie zabrał mnie do Boszkowa. Zobaczyłem rozległą plażę ze złotym piaskiem, obszerny akwen z płytką ciepłą wodą stopniowo pogłębiający się aż do miejsca, gdzie był pomost do skoków do wody. Na wodzie unosiło się kilkanaście kajaków i kilka rowerów wodnych. W tym czasie, około dziesięciu żaglówek z kilkuosobową załogą każda, po przybyciu całej długości jeziora kończyło swój wyścig na płytkiej wodzie spuszczając żagle i wyciągając miecze. Wtedy chciałem być marynarzem. Długo pamiętałem „bezludną wyspę” – marzenie każdego młodego chłopca czytającego powieści o przygodach na morzach południowych. Taka wyspa, choć w miniaturze, istniała z lewej strony plaży tuż przy kanale. Była niewielka, jakieś piętnaście kroków długości i dziesięć szerokości, ale to była wyspa realna, na której nawet było kilka krzaczków i dwa drzewka. Nie wiem czy ona jeszcze istnieje, minęło już tyle lat. Pamięć o tym zakątku miała mi za parę lat, już w czasie wojny, gdy pracując nie widziałem tygodniami jasnego słońca, dać namiastkę wolności.

W drodze powrotnej napiliśmy się jeszcze wody ze źródełka pod kapliczką w Grotnikach. Niestety już w 1940 r. została ona przez Niemców rozwalona na drobne kawałki. W 1937 roku, ze stryjem Wincentym udałem się  do Charbielina na odpust. Było to 15 sierpnia w dzień bardzo upalny, szliśmy wzbijając tumany kurzu na drodze polnej. Na miejscu było bardzo dużo ludzi z okolicznych wiosek, uroczysta msza św. a następnie kiełbaski z bułką i musztardą, lemoniada i drobne prezenty. Ale o to mi nie chodziło, gdyż jedzenia w domu miałem dosyć, lecz o samo miejsce: święte sanktuarium ku czci Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej, położone na wzgórzu w pięknym kościele wśród starych drzew. Tu odczuwałem jakąś świętość miejsca, tak silną, że chciałoby się tu stale być. Mając okazję, zawsze decydowałem się na wyjazd rowerem lub pieszo razem z kuzynem Mieczysławem Polochem do tego niezwykłego miejsca.

W życiu każdego człowieka, każdego dnia zachodzą jakieś zmiany, choć zazwyczaj są mało zauważalne. Dni za dniem układają się obok siebie jak pokłady na torach, jednak zdarzają się dni bardzo ważne, które jak rozjazdy kierują nas w inne strony. Wspominany powyżej pobyt w Charbielinie w 1937 r zamyka moje beztroskie dzieciństwo bukówieckie. Był to ostatni lepszy dzień.

4.Smutek lat 1938 -1940

Następny, 1938 rok był rokiem smutku, który połączył się z dramatem lat wojennych. 27 lutego 1938 roku w kościele św. Jana Bosco w Luboniu zginął zastrzelony przez komunistę ks. Stanisław Streich. Zbrodniarz stał za moimi plecami, a gdy ksiądz zbliżył się do mnie tamten wyskoczył i czterema strzałami   pozbawił go życia oraz zranił dodatkowo 3 osoby stojące koło mnie. 3 kwietnia 1938 r zmarła moja ośmioletnia siostra Bogunia, która także jak i ja przebywała w  Bukówcu . 20 kwietnia 1938 r. ciotka Marta wyszła za mąż za kołodzieja Jana Grzesieckiego. Wesele było huczne, trwało od środy rana do północy z czwartku na piątek oraz w sobotę popołudniu. Grało trzech muzykantów, goście śpiewali i tańczyli, jedzenia i picia pod dostatkiem (nie widziałem ani jednego pijanego). Dla mnie i dla mojej matki, która przyjechała bez mojego ojca, były to dni bardzo smutne. Latem 1938 roku stryj Stanisław przeniósł swoją fryzjernię do nowego, okazałego budynku, który sobie wybudował w centrum wsi, obok hotelu Śliwy. Wszystko było teraz inne...

Następny 1939 r. był również bardzo bolesny . 19 maja spadł na Bukówiec i jego pola straszliwy grad. Babcine pole południowe zostało całkowicie zniszczone, widziałem tylko nieliczne krótkie słomki wystające  z ziemi, pole musiało być zaorane. Dom pozbawiony był szyb i wielu dachówek.     

Warsztat szewski stał zamknięty, gdyż stryj Wincenty został  zmobilizowany do 7 pułku artylerii ciężkiej i już nigdy do Bukówca nie wrócił. Poległ 10 września 1939 r. w bitwie o Łęczycę i spoczywa tam w bezimiennym grobie. Ciocia Weronika 24.4.1940 r. poślubiła stolarza Tomasza Polocha. Ślub i poczęstunek w gronie rodzinnym, był ze względu na okupację bardzo skromny i cichy. Żałoba po stryju Wincentym i nieobecność Jana Grzesieckiego internowanego na Węgrzech, bardzo nas zasmuciła. Gdy w sierpniu 1940 r. otrzymałem ostatnią niemiecką przepustkę na wyjazd do Bukówca, widziałem na drodze przy naszym polu południowym leżące w koleinach potłuczone resztki figury Matki Boskiej. Od babci dowiedziałem się, że pod  osłoną nocy hitlerowcy  pochodzący z sąsiednich wiosek zniszczyli wszystkie bukowieckie krzyże, figury i kapliczki przydrożne. Stało to się w nocy 31 lipca 1940 r. Był to mój ostatni pobyt w Bukówcu za  życia babci, która zmarła w 1943r. Na jej pogrzeb nie przyjechaliśmy, bo Niemcy nie dali „Passierscheinu” tj. zezwolenia na opuszczenie naszej miejscowości.

5.Zakończenie

Na zakończenie pragnę wyznać, że choć moje związki z Bukówcem i jego mieszkańcami w swej pierwszej dziecięcej fazie trwały zaledwie dziesięć lat (1930 – 1940),  to nigdy nie zatarta pamięć o tych wspaniałych wakacjach i życzliwości ludzi, były skarbem z którego czerpałem pociechę w trudnych chwilach mego życia.

Stanisław Malepszak
Luboń, 17 maja 2010 r.

Szukaj